czwartek, 29 listopada 2012

chaos.

jak to zwykle przed wyjazdem. albo nawet bardziej niż zwykle. wszystko jest nie tak, wszyscy się spóźniają, "ale jak to, wyjeżdżasz już dziś?", wszystko może być gotowe dopiero na jutro.. do tego w całym mieście nie ma dolarów. Nie wiem czy ludzie szykują się na kryzys ekonomiczny czy na koniec świata. Tylko Michał jest oazą spokoju.
Pakowanie na godzinę przed wyjściem z domu. W towarzystwie sufletu serowego Anki (to ważne - nie opadł!) i Chucka Bassa. No i jedziemy na lotnisko. Tam pierwsze oznaki zbliżającej się gruzińskiej przygody - podejrzanie wyglądający, jąkający się pan bardzo chce nam przekazać film "Róża" na płycie, który trzeba zawieźć do Tbilisi na festiwal polskich filmów. Ja tam bym go wzięła. Na szczęście rozsądny głos zza pleców (Michała) mówi mi, że w dobie e-maili, ftpów i takich tam, trochę dziwne jest przekazywanie filmu fizycznie na płycie. Przecież pan mógłby na tej płycie przekazać nam tajne dane, jak zniszczyć gruziński rząd. Do tego mama zawsze powtarzała, żeby nie brać nic od obcych przed wejściem do samolotu. Płyta zatem zostaje w Warszawie.
Dalej już tylko długie rozmowy w terminalu, krótki i niewygodny sen w embraerze i lądujemy na gruzińskiej ziemi.
Gruzja niby ta sama, a jednak trochę inna. Budynki, które były w remoncie rok temu, nadal zasłaniają rusztowania, w hostelu "Waltzing Matilda" ta sama uradowana pani i Ali, Irańczyk studiujący w Gruzji Amerykanistykę, te same sklepy, świecąca wieża telewizyjna, uśmiechnięci i pomocni ludzie, ten sam widok na góry o wschodzie słońca. Ale jednak jest trochę inaczej, swojsko, bezpiecznie. Nie trzeba brać taksówki do centrum za 20 lari, skoro za godzinę ruszą marszrutki, wiemy jak kupić bilet, gdzie wysiąść, tylko trochę błądzimy w poszukiwaniu hostelu. No i jest zimno. I nie ma turystów.
Zostawiamy bagaże, potem chaczapuri z gorącą kawą na śniadanie, spacer aleją Rustaweli, plac Wolności, powitanie matki Gruzji, zapach świec i poranne modlitwy w cerkwi, odpoczynek na ławce, wreszcie powrót do hotelu i piwo na tarasie z widokiem na miasto.
Zasypiam z myślą, że jest dobrze. Jesteśmy w Gruzji.

poniedziałek, 19 listopada 2012

here i go again

tym razem w innym towarzystwie (z tych dwóch atrakcji Anka wybrała pisanie doktoratu), zupełnie odmiennej (zimowej) scenerii, ale do tej samej Gruzji (chociaż z nowym premierem). Plan jest taki, żeby odwiedzić dwie strefy wojny, zjechać na nartach z Kaukazu, przedostać się przez zasypane śniegiem drogi do swańskich górali i spotkać się ze wszystkimi starymi znajomymi. Jak już jednak wiecie, robienie planów przed wyjazdem do Gruzji jest zupełnie bez sensu. A zatem budziet szto budziet! Zapraszam od 28 listopada.


sobota, 17 września 2011

baku

W pewnym momencie (ok. 1 w nocy) autokar zatrzymał się przy jakiejś przydrożnej restauracji. Wszyscy wysiedli, więc my ze wszystkimi. Kulawy pan pokazał nam gdzie są toalety, a ja odpalając papierosa zapytałam, ile czasu będziemy tam stać. Dowiedziałam się, że 40 minut. Papieros został mi wyrwany z ręki i wyrzucony na drogę, a nas zaciągnięto do restauracji, gdzie kazano nam usiąść i coś zjeść. Teraz to już naprawdę się bałyśmy. Jeść nie chciałyśmy, bo Kamran nas straszył, że wszędzie jest strasznie drogo, a my znów miałyśmy za mało lokalnych manatów. Postanowiłyśmy uciec do toalety – tam przynajmniej będą same kobiety. Toalety w Azerbejdżanie to dziury w ziemi, bez papieru toaletowego, za to z kranikami do podmywania i potwornie brudnymi ręcznikami. Po wyjściu postanowiłyśmy stanąć tam, gdzie stała grupka kobiet myśląc, że może wtopimy się w tłum i nie będziemy wzbudzać takiego zainteresowania. Kobiety jednak natychmiast od nas uciekły, więc schowałyśmy się z powrotem w autobusie. Przez dalszą podróż już nie zmrużyłam oka obserwując to mijane szyby naftowe, to kulawego pana wyglądającego teraz jeszcze bardziej groźnie. Dojechałyśmy około 4 nad ranem na jakiś ogromny plac wypełniony autobusami i samochodami. Natychmiast rzucił się na nas taksówkarz. Razem z kulawym panem zaczęli nas wypytywać do jakiego hotelu jedziemy, a gdy powiedziałyśmy, że jeszcze nie wiemy, spojrzeli na nas jak na dziwadła i spytali po co tu w ogóle przyjechałyśmy. Poprosiłyśmy taksówkarza, żeby zawiózł nas do centrum Baku, ale on upierał się przy adresie i nie mógł nic zrozumieć, więc zadzwonił do jakiejś kobiety (żony/córki?) i dał mi słuchawkę do ręki. Kobieta rozbudzonym głosem i łamaną angielszczyzną, zapytała gdzie chcemy jechać. Odpowiedziałam, że do centrum i zapytałam o cenę, słuchawka znów powędrowała do kierowcy a potem do mnie i usłyszałam, że 10 manatów. Nie miałyśmy siły się targować, więc się zgodziłyśmy mówiąc jeszcze do słuchawki, że musimy się zatrzymać wcześniej i wymienić pieniądze. Po jakimś czasie kierowca się zatrzymał. Nadal nie mógł zrozumieć, że jak to nie mamy hotelu i ma nas wysadzić tak po prostu gdzieś i właściwie to gdzie. Znów dostałam do ręki telefon z zaspanym niezrozumiałym głosem, następnie plik wizytówek różnych hoteli, a w końcu w przypływie desperacji, wybrałam na chybił trafił adres jakiegoś hotelu proponowanego w przewodniku i wskazałam go kierowcy. No i się zaczęło. Kierowca adresu nie znał (później się okazało, że to sam środek bakijskiej starówki), wykonywał więc kolejne telefony, potem kluczył po mieście pytając o drogę nielicznych o tej porze przechodniów lub policjantów. Wreszcie, po kilkukrotnym zawróceniu ze względu na budowę i objazdy (Baku jest miastem w wiecznej budowie), zatrzymał się przed tabliczką z nazwą hotelu. Byłyśmy już potwornie wykończone tą pełną przygód podróżą i zupełnie zapomniałyśmy o braku waluty. Kierowca powiedział, że możemy bez problemu zapłacić w dolarach. Anka wręczyła mu zatem nasz najdrobniejszy 50-dolarowy banknot. Pan kierowca powiedział „dziękuję, to wszystko” i już chciał odjeżdżać ale Anka w ostatnim przypływie jasności umysłu wyrwała mu banknot i powiedziała, że przecież umawialiśmy się na 10 manatów (ok. 12$). Pan nagle z sympatycznego zrobił się bardzo groźny i zaczął na nas krzyczeć, że przecież błądził, zawracał i długo jechał, lecz w końcu wydał nam resztę, chociaż nadal stanowczo przepłaciłyśmy za tą podróż. Hotel tez okazał się drogi (przestrzegano nas przed wysokimi cenami noclegów w Baku), ale nam było już wszystko jedno. Wdrapałyśmy się na 5 piętro, rzuciłyśmy bagaże na podłogę, padłyśmy na łóżko i natychmiast zasnęłyśmy.
Obudziłyśmy się z silnym postanowieniem: koniec z przygodami! Od teraz będziemy zwiedzać, jak prawdziwe turystki. Po ogromnym śniadaniu (bardzo drogi hotel ma jednak swoje zalety takie jak, pomijając dobre śniadanie, łazienka w pokoju z najprawdziwszą i najnormalniejszą toaletą na świecie i z papierem toaletowym, balkon z niesamowitym widokiem na prawie całe Baku:




i klimatyzacja) udałyśmy się zatem na poszukiwania informacji turystycznej z zamiarem (poważnie!) wykupienia zorganizowanej wycieczki po okolicy. Marzyłyśmy o tym, żeby wtopić się w tłum bladoskórych turystów i przestać być atrakcją dla ludzi spotykanych na ulicach. Było południe. Po godzinie byłyśmy z powrotem w hotelu. Okazało się, że w mieście wszystko o tej porze jest zamknięte. Nikt nie pracuje. Za gorąco. My również postanowiłyśmy przeczekać ten potworny upał w klimatyzowanym pokoju. Po południu słońce nadal mocno prażyło, ale powoli na ulice zaczęli wychodzić ludzie. Baku jest ciekawym miastem. Niesamowicie eklektycznym. Jest tam malutkie i ciasne Stare Baku (w którym mieszkałyśmy), mnóstwo nowoczesnych szklanych domów (które przewidział Żeromski), a także budynków rodem z socrealizmu i prawdopodobnie z każdej innej epoki. Baku wciąż się rozwija – panorama miasta, którą podziwiałyśmy jest już inna niż ta z pocztówek, a gdy odwiedzimy je znów możemy go równie dobrze nie poznać, bo tyle dużych konstrukcji jest teraz w budowie.






Miasto musi być strasznie bogate, a jednocześnie nie widać w nim ani turystów, ani międzynarodowych obywateli. Z wyglądu to metropolia, ale w odróżnieniu od wielkich miast europejskich nie jest wielokulturowa. Jedynym językiem, który słyszy się na ulicach jest typowy wyłącznie dla stolicy język rosyjski z dużymi naleciałościami azerbejdżańskiego. Mimo że obyczaje są tu zdecydowanie luźniejsze niż w pozostałej części kraju (na ulicach SĄ kobiety i to w bardzo skąpych strojach), nasza obecność nadal budziła ogromne zainteresowanie. Plany wtopienia się w tłum niestety legły w gruzach – biura turystycznie nie oferują zorganizowanych wycieczek, a żadnego tłumu turystów do wtopienia się nie znalazłyśmy. Z turystycznych atrakcji skorzystałyśmy jedynie w postaci krótkiego rejsu po Morzu Kaspijskim podczas którego podziwiałyśmy słynną panoramę miasta (Kapuściński napisał o tym ładnie, że Baku wygląda jak amfiteatr rozciągający się wokół sceny, którą stanowi morska zatoka):







To byłby wyjątkowy dzień, gdybyśmy nie zostały przez nikogo zaczepione. Tym razem był to miły starszy pan, który dorwał nas gdy podziwiałyśmy wieżę dziewiczą w starym Baku. W przewodniku napisano, że przeznaczenie wieży nie jest znane, za to miły pan opowiedział nam dokładnie legendę związaną z jej powstaniem (nie do końca ją zrozumiałyśmy z uwagi na to, że rozmowa toczyła się w języku rosyjsko-azerbejdżańskim, co istotne wszystko zaczęło się od lądowania meteorytu w Australii, po drodze było jeszcze coś o umieraniu mężczyzn, matriarchacie i uwalnianiu się gazu z ziemi). Rozmowa zakończyła się na religii (wszyscy w Azerbejdżanie poruszają ten temat – mam wrażenie, że próbują zapewnić nas, że nie przeszkadza im fakt istnienia innej wiary niż islam, bo, jak tłumaczą, Bóg jest tylko jeden, a w ostateczności i tak ocali nas Allah).
Na kolację doskonałe kebaby (stolica Azerbejdżanu jest potwornie droga, więc nawet nie próbowałyśmy szukać tam restauracji, jest za to mnóstwo tureckich barów szybkiej obsługi), a później już tylko arbuz (pyszny) i azerskie wino Ivanovka (obrzydliwe) w hotelowym pokoju (ze strachu przed wzbudzeniem zainteresowania przez dwie kobiety samotnie pijące alkohol w barze) oraz lektura przewodnika przygotowująca do samodzielnej wyprawy następnego dnia.

wtorek, 13 września 2011

balakän

Na początku pragniemy wszystkim uspokoić, że nadal żyjemy. Ten dzień był największą naszą przygodą do tej pory, nie do końca rozsądną, ale skończyła się dobrze. Będziemy ją wspominać z mieszaniną ulgi i rozbawienia, chociaż przeżyłyśmy chwile grozy. Ale zacznijmy od początku...
Wstałyśmy rano, nie mając jeszcze pojęcia, w jaki sposób dostaniemy się do Azerbejdżanu. Szybkie pakowanie, śniadanie w postaci resztek kolacji, plecaki na plecy i w drogę. Znów ta sama ulica przez miasteczko, wskazówki od tubylców, jak dostać się na granicę. Szukałyśmy autobusu, ale dwie miłe kobiety (dla odmiany zachwycone tym, że jesteśmy z Polski) poradziły nam taksówkę za grosze (a w zasadzie tetri). Znalazłyśmy więc taksówkarza, utargowałyśmy nawet jedno lari mniej i po chwili byłyśmy już na przejściu granicznym Gruzja-Azerbejdżan. Tam, pod oficjalnym szyldem, zamiast słów „Witamy w Azerbejdżanie”, „Miło nam Cię gościć”, lub cokolwiek w tym guście, widnieje duży napis GOOD LUCK. To nas trochę zaniepokoiło, ale ochoczo ruszyłyśmy w stronę panów celników. Przy pierwszym poszło gładko, przejrzał paszporty i puścił nas dalej. Przy drugim była kolejka. A tam, gdzie jest kolejka, zwykle ktoś nas zaczepia. Tym razem był to miły starszy pan, który ucieszył się, że my z Polszy, wskazał stojący obok autokar i powiedział, że to jego. Ponieważ nie miałyśmy pomysłu, jak dostać się dalej wgłąb Azerbejdżanu, zapytałyśmy pana czy by nas nie podwiózł i za ile. Pan jechał do Balakänu i odparł, że oczywiście nas tam podrzuci, nie chce żadnych pieniędzy i jeszcze wsadzi nas w autobus do Baku. W międzyczasie nadeszła nasza kolej kontroli paszportowej, celnik długo oglądał wizę, zrobił nam zdjęcia i w końcu przybił upragnioną pieczątkę. Dopiero po chwili radości zorientowałyśmy się, że pieczątka jest gruzińska, a nas czeka jeszcze dużo trudniejsza przeprawa przez celników azerskich. Przeszłyśmy pieszo przez długi most, po drugiej stronie którego przywitał nas groźny strażnik i pozwolił pójść dalej. Tam, w towarzystwie celników czekał już na nas właściciel autobusu i dyskutował z nimi zawzięcie. Zabrano nam paszporty i kazano iść dalej – kierowca uspokoił nas, mówiąc że wszystko załatwi i przyniesie nam dokumenty do autokaru. Dalej był kolejny groźny strażnik, który zapytał po rosyjsku skąd jesteśmy, a gdy usłyszał odpowiedź, uśmiechnął się i powiedział tylko: „Lech Kaczyński”. W tym samym momencie podszedł do nas niesamowicie przystojny celnik azerski i powitał nas słowami” Hello, pretty girls”. Zaczęła się miła pogawędka: skąd przyjechałyśmy, gdzie jedziemy, czy byłyśmy w Armenii i czy mamy stamtąd jakieś pamiątki, ile planujemy zostać w Azerbejdżanie i dlaczego tak krótko (to przecież przepiękny kraj) i czym jest bidon, który Anka miała przypięty do paska. Potem pan zaciągnął nas do biura celników, wskazał wielką mapę Azerbejdżanu wiszącą na ścianie i zaczął opowiadać, gdzie koniecznie musimy się wybrać, po czym oficjalnie powitał nas w swojej ojczyźnie i puścił do autokaru. Po chwili wrócił też jego właściciel z naszymi paszportami (chyba często przekraczał tą granicę i znał wszystkich celników; wydaje nam się, że to dzięki niemu nasza kontrola przebiegła tak bezproblemowo) i ruszyliśmy. Właściciel autobusu zdjął kurtkę z wieszaka, pod którą wisiała torba wyładowana perfumami, a my zrozumiałyśmy, że właśnie nieświadomie stałyśmy się świadkami jakiegoś drobnego przemytu. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do Balakänu, wszyscy pasażerowie wysiedli w centrum miasteczka, a my zgodnie z obietnicą zostałyśmy odstawione na odległy o kawałek drogi dworzec autobusowy. Parking przy dworcu wypełniony był mężczyznami (wyłącznie mężczyznami, co w pierwszej chwili było dla nas zaskoczeniem, mimo że zdawałyśmy sobie sprawę, że jesteśmy w kraju muzułmańskim). Bez wątpienia stanowiłyśmy dla nich atrakcję dnia, wszyscy rzucili się, żeby nam pomóc, albo chociaż dokładnie nam się przyjrzeć. Właściciel, autokaru przywitał się z mężczyznami (tutaj też wszyscy go znali) i wyjaśnił im naszą sytuację. Nastąpiło małe zamieszanie, podczas którego każdy wzajemnie się przekrzykiwał, biegał, szukając odpowiedniego autobusu lub mówił coś do nas w niezrozumiałym języku, po czym dowiedziałyśmy się, że autobus do Baku, który miał odjechać za kilka minut jest już przepełniony, a kolejny wyruszy dopiero o 21. Byłyśmy lekko przerażone, że przyjdzie nam spędzić cały dzień pod czujnym okiem tutejszych mężczyzn, lecz wtedy właśnie pojawił się nasz bohater – Kamran. Kamran był lokalną szychą, młodym, modnie ubranym mężczyzną, który bez przerwy wisiał na telefonie i rozstawiał wszystkich po kątach. Kamran zaprowadził nas do kas biletowych, dowiedział się o bilety do Baku, a gdy okazało się, że nie można zapłacić za nie w dolarach (oczywiście nie miałyśmy przy sobie lokalnej waluty, no bo po co), wykonał jeden telefon do dyrektora dworca i już było można. Następnie pomógł nam zanieść bagaże do autobusu (właśnie wtedy poznałyśmy przerażającego kierowcę, który utykał na jedną nogę i miał straszny, zachrypnięty głos) i spytał, czy chcemy się napić herbaty. Nie czekając na odpowiedź i nie zważając na nasze protesty, że przecież nie mamy ani jednego manata, zaciągnął nas do dworcowej kawiarni i już po chwili stał przed nami dzbanek pysznej, mocnej, aromatycznej herbaty, którą należało zagryzać kawałkami cukru. Następnie poczęstował mnie papierosem, a gdy odmówiłam i wyciągnęłam swoje gruzińskie camele, powiedział, że to obrzydliwe papierosy, bo gryzą w gardło. A żeby potwierdzić prawdziwość swoich słów, poczęstował się camelem, zapalił go, po czym ksztusząc się i charcząc przeraźliwie natychmiast go zgasił. Zostałam więc zmuszona do palenia jego kentów. Po chwili, mimo naszych dalszych sprzeciwów, na stole pojawiła się mahara (cienkie placki z ciasta naleśnikowego, lekko słodkie i oblane masłem), którą bojąc się odmawiać (i dlatego, że byłyśmy już bardzo głodne, ale nie chciałyśmy się do tego przyznać) zjadłyśmy ze smakiem. Kamran oczywiście obdarował nas swoim numerem telefonu, po czym przeprosił nas mówiąc, że musi popracować. I zniknął. Posiedziałyśmy jeszcze chwilę przy stoliku, ale po wyjściu Kamrana, czułyśmy się już tam trochę nieswojo – znów wszyscy (tak, w dalszym ciągu wyłącznie mężczyźni) obserwowali nas z zainteresowaniem, a wieść o naszym przybyciu powoli się roznosiła i do kawiarni schodzili się coraz to nowi goście płci męskiej. No dobra, zostało nam do odjazdu jakieś 8 godzin i wypadało coś z tym czasem zrobić. Poszłyśmy na targ przy dworcu. Po drodze dorwał nas przerażający kulawy kierowca i swoim ochrypłym głosem kazał nam zapłacić po 5 manatów za bagaż. Miałyśmy problem. Nie wiedziałyśmy, czy to normalna opłata, czy próbują na nas zarobić, ale miałyśmy spędzić z tym przerażającym człowiekiem całą noc w jednym autobusie i do głowy zaczęły nam przychodzić różne wizje tego, co mogłoby się stać, gdybyśmy nie uiściły opłaty. Trzeba więc zapłacić – tylko jak? W dalszym ciągu nie miałyśmy lokalnych pieniędzy, w pobliżu żadnego kantoru, a do centrum miasteczka kawałek drogi w potwornym upale. Nie było innego wyjścia – ruszyłyśmy. Idąc wzdłuż głównej ulicy, zostałyśmy obtrąbione przez każdy mijający nas samochód, a w centrum Balakänu śledziła nas każda (męska oczywiście) para oczu. Zupełnie zagubione, nie widząc znikąd ratunku, wpadłyśmy nagle na znajomą postać. Był to kolejny młody mężczyzna, który jechał z nami autobusem od granicy (to on zresztą przemycał perfumy), który w tym autobusie bardzo chciał nawiązać z nami jakiś kontakt, okazało się jednak, że nie mówimy żadnym wspólnym językiem. Teraz to nie miało znaczenia. Byłyśmy zdesperowane i na migi wytłumaczyłyśmy mężczyźnie, że chcemy wymienić dolary (to jest akurat słowo uniwersalne). Mężczyzna pokazał, że mamy iść z nim i zaprowadził nas pod budkę z kebabem. Tam zawołał innego mężczyznę, który wyciągnął z kieszeni gruby plik banknotów, wskazał nam na kalkulatorze proponowany kurs (niestety dopiero dużo później okazało się, że był to naprawdę bardzo dobry kurs) i od ręki, bez pokwitowania, wymienił nam pieniądze. A pan z autobusu zapisał nam swój numer telefonu (przedstawił się – brzmiało to mniej więcej jak Hwicza) i na migi wytłumaczył, żebyśmy zadzwoniły, jak będziemy wracać (ciężko mi wyobrazić sobie jednak rozmowę na migi przez telefon). Wróciłyśmy na dworzec mijając po drodze niesamowity, umieszczony na zboczu wzgórza park z kolejką linową i drogim hotelem (cały ten park stanowił kontrast w stosunku do reszty biednego i zaniedbanego miasteczka). Na dworu usiadłyśmy w poczekalni, z rezygnacją stwierdzając, że do odjazdu pozostało nam jeszcze jakieś 7 godzin. Od nudy jednak znów wybawił nas Kamran, który pojawił się nagle z radosną miną, pomachał na nas i kazał wsiadać do łady. Bo jedziemy na wycieczkę. Na wycieczkę! W zupełnie obcym kraju, z obcym facetem, jego obcym samochodem. Ale lepsze to, niż nudzenie się na dworcu. No i nie wiadomo, co mogłoby się stać, gdybyśmy odmówiły. Po chwili zatrzymaliśmy się na środku skrzyżowania, Kamran wysiadł z auta zostawiając włączony silnik. Poszedł po papierosy (wytłumaczył, że pali 5 paczek dziennie i rzeczywiście palił bez przerwy, nawet w miejscach, gdzie obowiązywał zakaz palenia). Ja również dostałam swoją paczkę kentów i kategoryczny zakaz palenia papierosów gruzińskich. Po drodze Kamran pokazywał nam miasteczko – tam prezydent ma swoją willę, którą odwiedził raz w życiu, tam wysoko w Kaukazie jest granica z Dagestanem, w dole płynie rzeka, nosząca nazwę miasta, wszyscy mieszkańcy pracują w przemyśle naftowym. Gdy dojechaliśmy, okazało się, że znajdujemy się w parku, który podziwiałyśmy wracając z „kantoru” - tuż obok restauracji na samym szczycie wzgórza. Widoki niesamowite, słońce, upał, Kamran zmuszający nas do robienia zdjęć, a my znów całkiem oszołomione i zdezorientowane



W cieniu, na stoliku już czekał na nas kolejny dzbanek herbaty z goździkami (brzydkie słowo po azerbejdżańsku) i konfiturami z dzikich jeżyn. Kamran nie dał nam długo nacieszyć się chłodem, znów nas gdzieś ciągnął. Specjalnie dla nas uruchomiono kolejkę linową, do której zostałyśmy wpakowane i już po chwili szybowałyśmy nad parkiem, pozdrawiane przez ogromny pomnik ukochanego prezydenta Azerbejdżan – Hejdara Alijewa. Czułyśmy się trochę jak azerskie księżniczki, chociaż coraz częściej gdzieś z tyłu głowy, pojawiała się niepokojąca myśl, jak to wszystko się skończy.




Po powrocie z przejażdżki, na stoliku czekała już na nas świeżo zaparzona herbata i lody śmietankowe domowej roboty, a po chwili dołączył do nas Ibisz (Imran Ibragimow, syn Ibragima – bardzo ucieszył się na wieść, że nazywa się tak samo, jak polski prezenter telewizyjny). Ibisz był właścicielem restauracji i prawdopodobnie całego parku z kolejką linową i pięciogwiazdkowym hotelem. Był też człowiekiem niezwykle ciekawym świata. Wypytywał nas o Polskę, o geografię, kulturę, religię. Opowiadał nam dużo o swoim kraju i religii, o tym, że w Azerbejdżanie kobieta nadal jest traktowana, jak podrzędny gatunek, o tym, że nie wolno jej palić, pić alkoholu, wychodzić samej z domu (zapewniał nas jednak, że te zasady nie obowiązują turystek), o tym, że w kraju jest niezwykle bezpiecznie, bo w Koranie napisano, że za kradzież ucina się rękę (i rzeczywiście, wszyscy zostawiają tam bez opieki pieniądze, telefony, dokumenty, samochody z kluczykiem w stacyjce, a gotówkę noszą w grubych plikach w kieszeniach). Ibisz również podał nam wszystkie swoje dane – od adresu, przez numer telefonu, po nick na rosyjskiej naszej klasie. Gdy upał na zewnątrz stał się już nie do wytrzymania i zabrakło nawet najmniejszego kawalątka cienia, w którym można by się było schronić (wcześniej obsługa donosiła nam parasole), zostałyśmy zaprowadzone do dużej klimatyzowanej sali z telewizorem i skórzanymi fotelami (zaproponowano nam też napełnienie specjalnie dla nas basenu w pięciogwiazdkowym hotelu, jednak kategorycznie odmówiłyśmy tłumacząc się brakiem strojów kąpielowych). Pokój był zamykany od zewnątrz na klucz, po odkryciu czego totalnie spanikowałyśmy, okazało się jednak, że nasi gospodarze chcieli nam po prostu puścić polską telewizję z satelity (mimo zaangażowania w to całej obsługi restauracji, nie udało się złapać sygnału), a gdy z naciskiem podkreśliłyśmy, że wolimy siedzieć na zewnątrz, bez problemu nas wypuszczono i poczęstowano kolejną herbatą z konfiturami. Gdy nadszedł wreszcie czas odjazdu, Kamran odwiózł nas na dworzec (po drodze zatrzymali nas jeszcze policjanci, którym Kamran pokazał tylko język, i puszczając do nas oko powiedział: „maji druzja”), gdzie żegnane przez jakąś kolejną ważną postać (pana ze złotymi zębami, wielbiciela Czterech Pancernych i Hansa Klossa) wsiadłyśmy do autobusu (na nasze miejsca zaprowadził nas kierowca – kuternoga, który przy okazji zgarnął od nas swój haracz). Po chwili powrócił Kamran i krzycząc przez cały autobus kazał nam przesiąść się na pierwsze (najlepsze) miejsca za kierowcą (co z tego, że były zajęte, ich właściciele zostali wygonieni na tył autobusu, mimo naszych protestów), ucałował nasze dłonie na pożegnanie, kazał odezwać się, jak będziemy wracać (obiecał, że zawiezie nas na więcej wycieczek i będzie nas gościł z żoną i dziećmi u siebie) i zostałyśmy same. Odjazd się opóźniał, bo wciąż na kogoś czekaliśmy, a gdy w końcu ruszyliśmy, po raz kolejny już na tym wyjeździe okazało się, że pojęcie „najlepszy” jest skrajnie subiektywne, a do tego obciążone kulturowo. Z pierwszych miejsc, nie dość, że widziałyśmy dokładnie całą drogę (kierowcy w Azerbejdżanie jeżdżą tylko odrobinę bezpieczniej niż ci gruzińscy, różnica sprowadza się w zasadzie do używania przez nich kierunkowskazów), a w razie wypadku jako pierwsze wyleciałybyśmy przez przednią szybę, to jeszcze pozostawałyśmy cały czas pod czujnym okiem przeraźliwego, kulejącego pana (nie był on jednak kierowcą, a kimś w rodzaju pomocnika – odbierał telefony, podawał kawę, odpalał papierosy), a także siedziałyśmy pod samym głośnikiem (zaraz po odjeździe puszczono pasażerom jakiś makabryczny azerbejdżański kabaret, w którym role kobiece odgrywali mężczyźni żywcem wyjęci z pokazu drag queen). Zapadłam w niespokojny sen, przerywany co chwila to ogłuszającym śmiechem z telewizora, to zachrypniętym głosem strasznego pana, to znów własnymi wizjami tragicznego zakończenia naszej podróży w przydrożnym rowie, gdzieś na stepach Azerbejdżanu.

piątek, 9 września 2011

lagodekhi

Powitało nas słońce. Zjadłyśmy leniwe śniadanie na tarasie przygotowane dla nas przez mamę Nato: jajka sadzone, chleb, domowy ser, racuchy, konfitura z berberysu i dżem z melona. Gdy już się najadłyśmy, mama Nato podeszła do nas z niewielka buteleczką, rozlała jej zawartość do dwóch kieliszków, uśmiechnęła się szeroko i rzekła „czacza”. A my na to, że jak to, tak rano, 70% alkohol? „Da, da rano, adin, dwa, tri i siup!” mama Nato była nieugięta, więc co miałyśmy zrobić, wypiłyśmy. Czacza rzeczywiście była mocna, a nam zrobiło się jeszcze bardziej błogo. Z tego stanu wyrwał nas dźwięk smsa – nasi polscy znajomi przepraszali, że się nie odezwali poprzedniego dnia (zapomnieli telefonu) i proponowali spotkanie. Okazało się, że dzień wcześniej zabalowali oni jak prawdziwi Gruzini przy czaczy i śpiewach (tak, to polskie przeboje i pieśni patriotyczne w ich wykonaniu słyszałyśmy z tarasu – ale niestety nie przyszło nam do głowy, żeby pójść sprawdzić, kto śpiewa). Pożegnaliśmy się po raz kolejny przy punkcie informacji turystycznej, w którym dowiedziałyśmy się, że ostatni autobus do Lagodekhi już odjechał, poprosiłyśmy więc Nato, żeby spróbowała znaleźć nam niedrogą taksówkę do Parku Narodowego. Nato bardzo się ucieszyła, że tam jedziemy, powiedziała, że zna głównego dyrektora parku, i że załatwi nam najlepsze miejsce do rozstawienia namiotu. Do parku miał odwieźć nas jej ojciec – Lado. Długo żegnałyśmy się z tą przemiłą gruzińską rodziną. Zostawiłyśmy bliźniaczkom w prezencie żelki A kuku! z Polski (w następną podróż na pewno zabierzemy więcej drobnych polskich gadżetów, bo często brakuje nam czegoś do sprezentowania w podziękowaniu za pomoc lub gościnę), które ze smakiem spałaszowały. Kato pokazała nam jeszcze kolekcję pocztówek z Polski (obiecałyśmy sobie, że też jej jakąś wyślemy) i podarowała nam litrową butelkę swojego wspaniałego domowego wina mówiąc, że będzie idealne do rozgrzania się w nocy pod namiotem. Ruszyliśmy terenówką Lado przez kręte drogi w stronę zaśnieżonych szczytów Kaukazu. Na miejscu powitali nas strażnicy Parku – wszyscy z radością przyjęli przybycie Lado – a tym samym i nas – byłyśmy wśród swoich. Pani w biurze mówiła po angielsku (strasznie szybko i niewyraźnie, ale mówiła, co niestety nadal jest w Gruzji rzadkością, za to wszyscy mówią po rosyjsku i dziwią się, że my, Polacy, tak nie bardzo), dała nam mapkę szlaków i ze smutkiem poinformowała nas, że większość z nich jest nieczynna ze względu na wysoki stan wody w rzekach. Przed wyruszeniem na spacer, udałyśmy się jeszcze do sklepu, bo nie pomyślałyśmy wcześniej o zrobieniu zapasów jedzenia przed noclegiem w dziczy. Najbliższy sklepik okazał się być zamknięty, kolejny też, na szczęście nasze próby dostania się do niego zauważyła grupka Gruzinów, którzy zawołali właścicielkę (Park i przylegające do niego miasteczko Lagodekhi wyglądały na opustoszałe, a już na pewno jedynymi turystami w okolicy byłyśmy my). Sklepik oferował prawie wszystko – od środków czystości, przez zabawki dla dzieci, po lakiery do paznokci w każdym możliwym kolorze, niestety wybór produktów żywnościowych był bardzo ograniczony. Zdecydowałyśmy się na chleb (puri) i słoik ogórków konserwowych z planem zrobienia sobie na obiad nowej gruzińsko-polskiej potrawy – ogórpuri. Po zostawieniu rzeczy, ruszyłyśmy na spacer po parku. Wybrałyśmy szlak prowadzący normalnie do wodospadów, gdyż drugi z możliwych do przejścia szlaków był dużo dłuższy i wymagał przewodnika (wiódł wysoko w Kaukaz pod granicę z Dagestanem, gdzie poza niedźwiedziami i wilkami łatwo natknąć się na rosyjskich żołnierzy z kałasznikowami). Wędrowałyśmy przez piękny, liściasty las (podobny trochę do naszych lasów, poza tym, że drzewa są w nim dużo wyższe i rosną niespotykane w Polsce gatunki, takie jak chroniony kasztan jadalny). Organizacyjnie wygląda to już dużo gorzej, szlaki są słabo oznakowane, tablice informacyjne zniszczone lub powyrywane, mapy nieczytelne. Ale za to jest cicho, pusto i dziko. Podobno w parku można napotkać wiele dziko żyjących zwierząt, a przy odrobinie szczęścia nawet wybrać się ze strażnikami na liczenie wilków. Nam udało się dotrzeć do pięknej i groźnej górskiej rzeki, dalej szlak był zalany





Spędziłyśmy chwilę wygrzewając się na kamieniach przy jej brzegu, słuchając szumu wody i wpatrując się w szczyty Kaukazu, po czym ruszyłyśmy w drogę powrotną. Nie mogłyśmy się jakoś przekonać do wymyślonego przez nas ogórpuri, zamarzyły nam się świeże warzywa, więc po wypytaniu, gdzie jest najbliższy targ, ponownie udałyśmy się do miasta. Droga, którą szłyśmy była sucha i piaszczysta, nad nią unosiło się gęste, rozgrzane powietrze. Domki wzdłuż drogi były ładne, chociaż mocno zaniedbane, na każdym podwórku rosły winorośle i drzewa figowe. Na drodze bawiły się umorusane dzieci, w cieniu na ławkach siedzieli mężczyźni, kobiety zamiatały podwórka przed domami. Gdy przechodziłyśmy obok, wszyscy milkli, przerywali aktualną czynność i wpatrywali się w nas z zainteresowaniem. W tym upale na pewno nie udałoby nam się dotrzeć do targu w centrum miasta, na szczęście w jednym z wielobranżowych sklepików obok drogi dostrzegłyśmy pomidory, a w jeszcze innym – domowy ser. Pan, który sprzedawał ser był zachwycony faktem, że jesteśmy z Polski, kazał nam koniecznie wybrać się do restauracji Tbilisi w Warszawie, bo pracują tam córki jego kolegi z Lagodekhi (strasznie nam wstyd, że jeszcze nie znamy tej restauracji; jeżeli kiedyś tam będziecie, pozdrówcie koniecznie kelnerki od pana sklepikarza). Po powrocie do parku nadszedł czas na rozłożenie namiotu. Najlepsze miejsce, które zaoferował nam dyrektor parku mieściło się tuż obok budynku biura (nie mam pojęcia, co było jego zaletą – czy bliskość toalety, z której i tak przez cały nasz pobyt nie można było skorzystać, bo nie było wody, czy może ochrona przed dzikimi zwierzętami, których podobno w parku pełno, my jednak dostrzegłyśmy więcej wad – np. porośnięcie bujną roślinnością i pagórkowatą strukturę, niż zalet i rozstawiłyśmy namiot jakieś 50 metrów dalej, na ładnej polance wśród drzew. Oprócz nas w parku rozbiło się jeszcze dwóch turystów z Izraela, więc tym bardziej wcześniejsza rezerwacja miejsca nie była konieczna. Kolację miałyśmy wspaniałą – chleb, ser i pomidory, popijane winem od Nato:




Do zachodu słońca, siedziałyśmy sobie przy stoliku, rozkoszując się chłodem wieczoru, ciszą, smakiem wina i lekturą. Potem na niebo wyszły gwiazdy, a takich gwiazd, jak tamte, nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. Było ich kilkakrotnie więcej niż w najciemniejszym zakątku Bieszczad. Oszołomione ciszą, ciemnością, pustką i miliardem gwiazd, usnęłyśmy w naszym małym, ciasnym domku pośrodku dzikiej przyrody, zbierając siły na nowe wyzwania w zupełnie nowym kraju.


wtorek, 6 września 2011

sighnaghi

Następnego dnia wstałyśmy (w miarę) wcześnie, spakowałyśmy się i po dość nieprzyjemnej sytuacji z właścicielami hostelu (niestety nie możemy nikomu polecić tego miejsca, mimo że poznałyśmy tam wspaniałych ludzi, a sam budynek ma ogromny potencjał), wyruszyłyśmy na miasto w celu załatwienia ostatnich ważnych spraw w stolicy. Najpierw karta telefoniczna. Udałyśmy się do lokalnego operatora Geocell gdzie przy odrobinie zamieszania (wszystkie starsze panie wpychały się przed nas, bo zupełnie nie mogły zrozumieć do czego służy automat wydający numerki) zostałyśmy posiadaczkami nowego gruzińskiego numeru z promocyjna taryfą ok. 1,30 zł za minutę rozmowy z zagranicą i (UWAGA) 2 grosze!!! za smsa do kogokolwiek na świecie. Zadowolone, smsując bez przerwy i wstępując po drodze po idealnie podrobione oryginalne Ray Bany made in Italy za niecałe 20 zł:


postanowiłyśmy wybrać się jeszcze na targ, który widziałyśmy poprzedniego dnia z samochodu żeby kupić jakieś pamiątki (i może kartki pocztowe, których nie udało nam się wcześniej nigdzie znaleźć). Główną ulicę Rustaveli przechodzi się dzięki jednemu z licznych przejść podziemnych, a przekroczenie jej „górą” graniczy z cudem (patrz wątek o kierowcach gruzińskich w poprzednim poście). Aby dostać się na targ musiałyśmy przekroczyć czteropasmową ulicę (coś jak Marszałkowska, tylko bez wysepki pośrodku). Niby były tam pasy ale... (patrz uwaga powyżej). Stałyśmy sobie na przejściu może z 5 minut patrząc na mijające nas z zawrotna prędkością samochody, po czym postanowiłyśmy zrezygnować i poszukać przejścia podziemnego. Nagle pojawił się prześwit. Z bijącymi sercami przebiegłyśmy przez pierwszą cześć jezdni i... utknęłyśmy pośrodku, na wąskiej białej linii oddzielającej pasy biegnące w przeciwnych kierunkach. I tu zaczął się koszmar lawirowania między samochodami trąbiącymi na nas przeraźliwie. Gdy w końcu udało nam się opuścić to swoiste pole walki między samochodami a pieszymi byłyśmy totalnie mokre ze stresu i uznałyśmy, że na pewno nie wracamy tą samą trasą. Po zwiedzeniu targu ruszyłyśmy więc chodnikiem prowadzącym wzdłuż rzeki Mtkvari, licząc na znalezienie kładki lub przejścia podziemnego. Szłyśmy i szłyśmy i szłyśmy, aż do momentu kiedy chodnik nam się skończył. Miałyśmy dwa wyjścia: albo cofnąć się do pasów, które i tak były nie do przejścia, albo próbować przejść przez ulicę bez pasów (sytuacja beznadziejna). Nie będę wdawać się w dalsze szczegóły, dość, że ulicę udało nam się przekroczyć, z czego do tej pory jesteśmy dumne. A kto nie rozumie jak można być dumnym z przejścia przez ulicę, tego zapraszam do Tbilisi. Kartek nigdzie nie znalazłyśmy, nawet na poczcie, tzn. poczty też nie znalazłyśmy, bo budynek w którym miała się znajdować według mapy jest w remoncie i nie ma nawet okien. Wróciłyśmy więc po bagaże, kupiłyśmy po drodze chaczapuri i pierożki z warzywami


i udałyśmy się na nieznany nam dworzec autobusowy, z którego odjeżdżają marszrutki w kierunku wschodnim. Stojąc na stacji metra uznałyśmy, że jest już trochę za późno na podróż do Lagodekhi, a Sighnaghi, które mija się po drodze też podobno jest piękne, co więcej mieli tam nocować tego dnia nasi znajomi z Polski, więc stwierdziłyśmy, że zrobimy im niespodziankę i ad hoc zmieniłyśmy plan podróży. Na dworcu sprawnie wyminęłyśmy większość naganiaczy (byłyśmy dla nich łakomym kąskiem ze względu na ogromne plecaki) i nieopatrznie zapytałyśmy niewinnie wyglądającą panią o autobus w stronie Sighnaghi. Pani nie bardzo wiedziała i kiwnęła na innego pana, który już krążył wokół nas jak sęp, i jak najbardziej jechał do Sighnaghi (wszędzie by pojechał, gdyby znalazł pasażerów). Tłumaczyłyśmy, że my chcemy marszrutkę, nie taksówkę, na co pan powiedział, że on jest marszrutką, a był w tym tak przekonywujący, że nas przekonał. Podążyłyśmy za panem kierowcą na pobliski skwer, gdzie był zaparkowany jego wyjątkowo nowoczesny, jak na Gruzję, samochód. Kierowca zbywał nasze pytania o czas podróży do Sighnaghi zdawkowymi uwagami w języku rosyjsko-gruzińskim. Następnie spakował nasze plecaki do bagażnika, zatrzasnął go, powiedział, ze jak znajdzie jeszcze dwóch pasażerów to ruszymy i pobiegł. Kompletnie zdezorientowane, pozbawione całego bagażu i wściekłe na siebie, że dałyśmy się zwieść będąc już tak blisko sukcesu siadłyśmy na pobliskim murku. Byłyśmy przekonane, że przyjdzie nam czekać kilka godzin zanim kierowca znajdzie jeszcze dwóch takich naiwniaków jak my, albo, co gorsza, w ogóle ich nie znajdzie i nigdzie dziś nie pojedziemy. Okazało się jednak, że nie doceniałyśmy naszego kierowcy. Po kilkunastu minutach zobaczyłyśmy go pędzącego od strony dworca, kazał nam szybko ładować się do samochodu i ruszyliśmy. Przejechaliśmy może 20 metrów, a tam przeszkoda. Jedyny wjazd prowadzący na skwerek został zamknięty szlabanem. Po minie kierowcy, zorientowałyśmy się, że zaskoczyło go to tak samo jak nas. Wyskoczył on jak burza z samochodu, zaczął najpierw kombinować przy szlabanie, próbując poradzić sobie z nim metodą siłową. Gdy to nie przyniosło żadnych rezultatów, zaczął biegać dookoła skwerku, i gestykulując mocno, konwersował z obecnymi tam ludźmi. Obserwowałyśmy to z auta, coraz bardziej zrezygnowane i przekonane o niepowodzeniu naszej dzisiejszej podróży. Wtem wydarzyło się coś, co zaniepokoiło nas jeszcze bardziej. Pan kierowca podszedł do schodów znajdujących się obok wyjazdu i z miną zdradzającą intensywne procesy hipotetyczno-dedukcyjne zachodzące w jego głowie, zaczął im się przyglądać. Nasza dedukcja też zadziałała i zaczęłyśmy się poważnie zastanawiać nad ucieczką z samochodu kaskadera. Jednak pan kierowca doszedł najwyraźniej do wniosku, że jego dobry samochód nie zasługuje na takie traktowanie (myślę, że Irakli zjechałyby po tych schodach swoim vauxhallem) i z podobną miną zaczął analizować zbocze skweru i porastające je drzewa. Nagle jego twarz rozświetlił uśmiech, wskoczył do samochodu, włączył silnik, my zamknęłyśmy oczy i zjechaliśmy, lawirując między drzewami ze stromego zbocza skweru wprost na zatłoczona tbiliską ulicę. Gdy otworzyłyśmy oczy do samochodu już pakowało się 4 kolejnych pasażerów (nasz kierowca okazał się naprawdę obrotny) – dwie kobiety z dwójką dzieci i mnóstwem bagażu. Pomimo ścisku podróż minęła nam całkiem przyjemnie, przy wspaniałych widokach za oknem i mieszance amerykańskiego rapu i gruzińskiego folku w środku. Samochód był naprawdę nowoczesny – z pilotem do sprzętu muzycznego, z którego kierowca z dumą korzystał. Jedna z dziewczynek położyła się na mnie i tak przespała cała drogę, Ankę podrywał kierowca – kaskader, więc ogólnie było jak w rodzinie. Gdy dojechałyśmy, natychmiast przestałyśmy żałować, że zmieniłyśmy plany. Sighnaghi okazało się małym, przeuroczym miasteczkiem, położonym na szczycie wzniesienia i ze wszystkich stron otoczonym górami. Pan kierowca wysadził nas na placyku przed kasynem, zostawił nam swój numer telefonu (wtedy jeszcze tego nie wiedziałyśmy, ale był to pierwszy z ogromnej kolekcji numerów telefonów, którą zebrałyśmy w czasie tego wyjazdu) i odjechał, a my udałyśmy się na poszukiwania noclegu. Do tego potrzebny był nam internet, gdyż chciałyśmy koniecznie zakwaterować się w hostelu, w którym mieli spać nasi polscy przyjaciele, a nie znałyśmy nawet jego nazwy. Znalazłyśmy malutki punkt ksero, w którym można było skorzystać z komputera i w ciągu kilku minut miałyśmy już adres poszukiwanego miejsca. Licząc, że jest to proste pytanie, wskazałyśmy adres jednej z trzech osób obecnych w punkcie i powiedziałyśmy „Gdzie eta?”. Pani zawołała pozostałe dwie osoby, wszyscy nachylili się nad monitorem i zaczęli dyskutować. Po kilku minutach dyskusji (chyba bezowocnej) jeden z panów rzucił się do półki i zaczął przerzucać tony leżących tam map. Pani z kolei wybiegła na ulicę i zaczęła zaciągać z niej do środka kolejne osoby. My, w typowym już dla nas stanie totalnego zdezorientowania, chciałyśmy im podziękować i powiedzieć, że jakoś znajdziemy ten hostel. Ale było już za późno. Punkt ksero był wypełniony ludźmi, z których każdy coś mówił i wskazywał na mapie. W końcu najstarszy z mężczyzn (chyba reprezentant grupy, najlepiej znający miasto) powiedział krótko: „niet w Sighnaghi!”. I sprawa się rozwiązała, a my nadal nie miałyśmy gdzie mieszkać. Drugi adres, który znalazłyśmy w sieci był już w Sighnaghi, więc ruszyłyśmy tam, odprowadzone wskazówkami, poradami i pozdrowieniami lokalnych mieszkańców. Gdy udało nam się znaleźć właściwy adres (pomimo rozmiarów miasta i dokładności otrzymanych wskazówek – trafiłyśmy najpierw do innego domu), okazało się, że znalazłyśmy się w gruzińskim raju! Właścicielką domu była przemiła, mówiąca po angielsku Nato Sozashvili, która mieszkała tam z rodzicami i dwiema uroczymi córkami – bliźniaczkami. Wszyscy kochali Polaków i gdy tylko rozsiadłyśmy się na skąpanym w słońcu tarasie, z którego rozpościerał się niesamowity widok na miasteczko i okoliczne góry. Nato przyniosła nam na powitanie po kieliszku domowego wina. Pozostała część wieczoru upłynęła nam niezwykle spokojnie i miło na zwiedzaniu Sighnaghi (miasto wbudowane zostało w stary mur obronny, z którego wież widać odlegle kaukaskie szczyty Czeczenii i Dagestanu), i późniejszej lekturze Mellera i Kapuścińskiego na tarasie, przy domowym winie i herbacie z konfiturą z owoców berberysu. W mieście panowała niesamowita cisza, którą tylko przez chwilę zakłóciły nam głośne śpiewy „Hej sokoły i „morza szum, ptaków śpiew” dochodzące z pobliskiej knajpy.







czwartek, 1 września 2011

kazbek

Pobudka o szóstej rano nie była łatwa. Szybki prysznic, kawa, zakupione poprzedniego dnia chaczapuri i ruszamy na spotkanie z Kaukazem. Nastawieni na przygody wychodzimy przed hostel, a tam... Łada i równie staro wyglądający Opel Asta Vauxhall (z kierownicą po prawej stronie). OK, przygoda przygodą, ale stan dróg w Gruzji jest koszmarny, a my mamy w końcu wjechać na ponad 2000 m n.p.m. Trzecia para, z którą mieliśmy jechać pomyliła daty odlotu, ale gdy załadowaliśmy się po trzy osoby do naszych wspaniałych środków transportu, byliśmy im nawet trochę wdzięczni za tą pomyłkę, bo dodatkowa osoba spowodowała by dramatyczny spadek (i tak już niskiego) komfortu podróży. Ruszyliśmy. Po pięciu minutach zatrzymaliśmy się. Na środku dużego skrzyżowania. Kierowca wyłączył silnik. Na nasze pytające spojrzenia odpowiedział, że wszystko jest w porządku, czekamy po prostu na drugi samochód, który musiał zatankować. Po chwili, trąbiąc przeraźliwie, minęła nas żółta łada i ruszyliśmy po raz drugi. Kierowcy w Gruzji jeżdżą w sposób szalony. Czytałam o tym wcześniej, nie spodziewałam się jednak aż takiego szaleństwa. Ich trzydziestoletnie, radzieckie auta osiągają niewiarygodne prędkości, pasów na drodze jest zawsze przynajmniej o jeden więcej niż tych narysowanych, wyprzedza się z każdej strony i w każdej sytuacji, nawet gdy wyprzedzany samochód ma włączony kierunkowskaz w lewo (co zresztą jest rzadkością, bo kierunkowskazów z reguły się nie używa). Najważniejszą częścią gruzińskiego samochodu jest klakson (pozostałe elementy mogą odpadać lub być popsute). Klakson służy do celów informacyjno-ostrzegawczych. Trąbimy zatem, gdy wyprzedzamy na trzeciego, przed ostrym zakrętem lub wzniesieniem i zupełnie nie widać, czy coś jedzie z naprzeciwka, trąbimy, gdy na drogę wychodzi człowiek, albo inne zwierzę, ale do ostatniej chwili nie zmieniamy toru jazdy, trąbimy też, gdy przejeżdżamy przez równorzędne skrzyżowanie, ani na chwilę nie zdejmując nogi z pedału gazu. Wiele samochodów w Gruzji ma kierownicę po prawej stronie – są prawdopodobnie tańsze – ale nikt się tym nie przejmuje. W ogóle mam wrażenie, że na gruzińskich drogach nikt się niczym nie przejmuje, włączając w to lokalną policję. Pomimo iż Irakli, który wiózł nas do miasteczka Kazbegi, jechał jak typowy gruziński kierowca, to robił to z taką pewnością i spokojem, że nawet udało mi się usnąć na chwilę na tylnym siedzeniu (co mi się rzadko zdarza, nawet gdy jeżdżę z kimś, kogo dobrze znam). Pozostałą część drogi spać już nie mogłam, bo widoki na gruzińskiej drodze wojennej były oszałamiające, a nasz dwudziestosiedmioletni Vauxhall przeraźliwie rzęził wspinając się na coraz wyższe wzniesienia. Irakli jednak z radością wyprzedzał kolejne samochody, ciesząc się tym bardziej, im lepszy samochód udało mu się wyminąć i pieszczotliwie zwracając się do swojego „super car”. Gdy wreszcie dojechaliśmy i wypakowaliśmy się z samochodów, Irakli wskazał nam palcem kilka chmur nad górami i powiedział – tam jest Kazbek. Postanowiliśmy poczekać, aż pięciotysięcznik zechce nam się objawić i poszliśmy na kawę do pobliskiej restauracji. Tam Irakli ukazał nam swoje prawdziwe oblicze – Gruzina o niesamowitym, absurdalnym poczuciu humoru, będącego duszą towarzystwa. Jest to postać trudna do opisania, ale na pewno długo jeszcze będziemy go wspominać. W restauracji wisiało zdjęcie Kazbeka (nawet aktualne, z 2011 roku), które postanowiłam sfotografować, w razie gdyby nie udało nam się zobaczyć go na żywo:


Potem Irakli załatwił nam sześcioosobowe Pajero z kierowcą o groźnym spojrzeniu, gdyż jak stwierdził, jego samochód musielibyśmy dalej wnosić.



Potwornie poobijani i wytrząśnięci dotarliśmy na wzgórze Tziminala, gdzie znajduje się kościół Tsminda Sameba. Jedyną atrakcją w tym miejscu jest dobry widok na pięciotysięcznik, a także malutka kamienna cerkiew, z którą wiąże się legenda, że gdy dotknie się jej ściany i wypowie życzenie, to, jak można się domyślać, życzenie się spełni. Do cerkwi weszliśmy dosłownie na moment, bo w środku odbywała się jakaś uroczystość (tego dnia było akurat święto Mariamoba), było niesamowicie duszno i pachniało stopionym woskiem. Ściany chcąc nie chcąc musiałam się złapać, żeby nie zostać stratowana przez nadciągający tłum, więc, co tam, pomyślałam i życzenie. Na zewnątrz wszyscy robili sobie zdjęcia z jakąś górą, ale wydało mi się podejrzane, żeby to właśnie miał być Kazbek. Odwróciliśmy się zatem, ale z drugiej strony tylko chmury. Lecz nagle, wśród westchnień i okrzyków zachwyconych turystów, zobaczyliśmy, że odsłania nam się kawalątek zaśnieżonego szczytu. Potem kolejny. Zrobiliśmy dużo zdjęć, z myślą, że posklejamy je potem jakoś w photoshopie i udaliśmy się z powrotem na dół.


Z dołu Kazbek był już widoczny prawie w całej swojej okazałości i był to widok naprawdę nie do opisania. Irakli powiedział, że mamy ogromne szczęście, bo góra rzadko pokazuje się turystom. Ja tam myślę jednak, że to kościół zadziałał, bo w chwili gdy wpadłam na jego ścianę, jedynym życzeniem, które przyszło mi do głowy była chęć zobaczenia pięciotysięcznika.


Potem jeszcze szybkie chinkali i chaczapuri z domowym winem i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zastanawialiśmy się wcześniej, czy kierowcy uraczyli się jakimś wysokoprocentowym trunkiem podczas naszej wycieczki na Tziminalę, jednak Irakli zdecydowanie zaprzeczył, zaklinając się, że Gruzini nie piją za kierownicą (czytaliśmy coś zupełnie innego), bo gdy złapie ich policja natychmiast tracą prawo jazdy (podczas dotychczasowego pobytu w Gruzji nie zauważyliśmy ani jednego policjanta kontrolującego kierowców). Jego słowa były jednak podejrzane, bo Irakli w drodze powrotnej wykazywał niesamowitą energię i cięty dowcip, ciągle wymyślał wierszyki i gry słowne w stylu "Marzan Tarzan", "iportant-ipotent" i wybuchał śmiechem na słowo "czwartek", twierdząc, że to najśmieszniejszy wyraz, jaki kiedykolwiek słyszał. Drugi kierowca, też był nadzwyczaj rozmowny, zamienił z pasażerami jakieś trzy zdania, w tym zapytał, czy Matka Boska była Polką i czy mamy w Polsce świętego Mikołaja.



Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze w wielu punktach widokowych, aby zrobić zdjęcia, jednak nie liczcie na to, że chociaż w części oddadzą one to, co zobaczyliśmy. Musicie tu po prostu przyjechać.





Ponieważ następnego dnia każdy miał pojechać w swoją stronę (Karolina, Dagmara, Mariusz i Kuba do Kachetii, a my nie wiadomo gdzie), postanowiliśmy zorganizować sobie pożegnalną suprę. Poszliśmy do knajpy, w której siedzieli sami Gruzini, a na naszym stole znalazły się między innymi mcwadi (szaszłyki z wieprzowiny i z baraniny), lobio (potrawa z fasoli z dużą ilością kolendry), marynowane kwiaty jonjoli, pchali (szpinak z liśćmi buraków, pastą orzechową i granatem), chleb szoti, ser, adżaruli z cielęciną i ziemniakami, sałatka z pomidorów i ogórków z orzechami, sos tkemali (śliwkowy) i ostry adżar. A do tego obowiązkowo dzban wina. Kuba był naszym tamadą i dzielnie wznosił długie toasty. Chyba nawet Gruzini patrzyli na nas z uznaniem, a kelnerki krzątały się dookoła donosząc nowe rzeczy i zabierając puste talerze.




Po tak wystawnej kolacji, zasiadłyśmy z Anką na tarasie w hostelu obmyślając dalszą trasę naszej podróży. Chciałyśmy dostać się gdzieś w pobliże granicy Azerbejdżanu, bo musiałyśmy przeczekać jeden dzień do czasu, aż nasza wiza będzie ważna. Pierwszym planem było Gori (ojczyzna Stalina) i pobliskie skalne miasto (trochę nie w tą stronę co Azerbejdżan, ale niedaleko od Tbilisi). Jednak po jeszcze jednym piwku i kilku godzinach dyskusji z kolejnymi osobami, które przychodziły i odchodziły, zdecydowałyśmy się na podróż do Parku Narodowego Lagodekhi pod granicą z Azerbejdżanem, licząc na to, że jakoś się przez nią przedostaniemy (pomimo sprzecznych opinii znawców tematu).